„Okruchy większej całości” Bogdan Frymorgen - Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. Emanuela Smołki w Opolu

Używamy plików cookies, aby pomóc w personalizacji treści, dostosowywać i analizować reklamy oraz zapewnić bezpieczne korzystanie ze strony. Kontynuując, wyrażasz zgodę na gromadzenie przez nas informacji. Szczegóły znajdziesz w zakładce: Polityka prywatności.
Slider

Okruchy wiekszejOkruchy większej całości są podróżą w krainie pamięci naznaczonej psychiczną chorobą ojca i matczynym sklejaniem rodziny. Wchodzimy w labirynt malowany emocjami dziecka, ale naszym przewodnikiem jest dojrzały mężczyzna. Frymorgen emigruje w przeszłość z fotograficzną precyzją. Odwiedza wiejski krajobraz PRL-u eksponując w kadrze jego obrazy, zapachy i dźwięki. Nie poleruje wspomnień. Zachowuje proste, lakoniczne pióro. To jego debiut literacki. Zawodowo od lat zajmuje się dziennikarstwem. Jest brytyjskim korespondentem radia RMF FM. Jak podkreśla autor, do pisania skłoniła go pandemia, a zainspirowała psychoanaliza jungowska, której poddał się w dorosłym wieku. Z krótkich miniatur wyłania się celebracja życia. Z wdzięcznością miesza się szorstka ocena przeszłości. Frymorgen zaznacza w tekście, że pamięć nie jest bliźniaczą siostrą prawdy. „Okruchy” są bardzo subiektywnym śladem pozostawionym na własnym kawałku ziemi. A może uniwersalnym świadectwem człowieka?
RECENZJE
Książka Bogdana Frymorgena to nie jest dla mnie literatura pierwszego wyboru – pozornie autobiograficzny zbiór opowiadań utkanych na kanwie wspomnień z dzieciństwa i dorastania jest czymś, czego unikam. Już dawno temu przekonałem się, że nie ma co się zmuszać do niektórych gatunków, form pisania czy tematów. I dlatego na przykład prawie w ogóle nie czytam książek o Stanach Zjednoczonych, bo specjalistów i specjalistek “od Ameryki” to mamy pod dostatkiem, a żeby coś więcej móc powiedzieć o tym kraju musiałbym poświęcić dużo więcej czasu niż mi w życiu zostało. Podobnie mam z większością opowieści mężczyzn wspominających własne życie. Może też dlatego, że bardzo rzadko spotykamy się w tej opowieści – jednak nienormatywne doświadczenie w dzieciństwie jest zupełnie inne.
Tu jednak zachęcony do lektury faktem, że książkę wydała Austeria, a więc wydawca, któremu ufam, zajrzałem i ku własnemu zdumieniu zobaczyłem, że choć to są opowieści zupełnie nie z mojej bajki, to są one napisane wspaniałym językiem, który choć momentami wydaje się już niedzisiejszy, nadmiernie ilustracyjny, ornamentalny, to jest czymś używanym z bardzo dużym rozmysłem. Nie trudno wyczuć, że autor słowa kokietuje, dobiera, ustawia w szeregu krótkich, rytmicznych zdań, a opowiadanie jest dla niego budowaniem obrazów. Frymorgen większość opowiadań zaczyna właśnie od obrazów, scen, fotografii, świata przyłapanego na dzianiu się. A świat ten to wieś, którą niedługo wchłonie większe miasto, to ojciec z chorobą dwubiegunową, matka próbująca ochronić dzieci, ale też nie mająca narzędzi, którymi może by jej to lepiej poszło i dzieci – w tym narrator, porte parole autora.
Zbiór opowieści układających się w większą całość, o czym przypomina nam tytuł to dla mnie historia “małych zwierzątek”, dzieciaków, które same muszą zdobywać świat, pozbawione w wielu momentach rodzicielskiego wsparcia, radzące sobie z emocjami na swój własny sposób, często uciekając się do przemocy. Takich trochę bardziej jak z Władcy much Goldinga, niż z Dzieci Północy Rushdiego. Jest tu scena, w której dzieci na tydzień przed pierwszą komunią zaciągają do kościoła i księdza niechodząca na religię koleżankę. Wloką przez wieś pomagając jej osiągnąć zbawienie. Nie niepokojeni przez nikogo. I nie przywołani do porządku przez księdza, który zachwycony pojawieniem się nowej duszyczki, wygłasza katechezę. Sporo tu takiej ludycznej religijności i związanej z nią przemocy.
To też opowieści o ojcu-magiku, który w maniakalnej fazie swojej choroby był Einsteinem, twórcą wspaniałych światów, opowiadaczem, cyrkowcem. Pozbawiona retuszu opowieść Frymorgena z pewnością będzie ważna dla wszystkich, którzy na co dzień doświadczają lub doświadczali życia z osobami dwubiegunowymi, a dla nas wszystkich jest okazją do poznania innego świata. Frymorgen, co jest mi chyba najbliższe, nie oskarża tu nikogo, nie oskarża rodziców za zniszczenie dzieciństwa, nie oskarża samego dzieciństwa o przyszłe życie, co wcale nie oznacza, że je mitologizuje przesadnie. Autor znajduje umiar, choć jest to opowieść, która mogłaby tego umiaru być pozbawiona, bo tak przeważnie jest w prywatnych wspomnieniach przerabianych na fikcję.
Choć klasyczna w układzie, niczego nie burząca i nie mierząca się z niczym, poza własną pamięcią i szczerością w opowieści, jest to książka napisana z empatia wobec świata, miłością wobec bliskich, ale dzięki umiejętnościom językowym nie popadająca w mdły kicz. Ważny jest tu szczegół, Barthesowskie “punctum” decydujące, że zapamiętujemy ten obraz, a nie inny i że to on staje się dla nas prywatny i ważny. Polecam, jeśli chcecie się zagłębić w czyjeś przeżywanie świata, które coś o nas mówi, ale nie wymaga od nas, byśmy wszystko zrozumieli. Bo to książka osobista i są w niej bardzo osobiste kody (jak powiązania między historiami i fotografiami), niekoniecznie czytelne i zauważalne na pierwszy rzut oka.
Frymorgena trudno nazwać “debiutantem”, choć w kategorii prozy z pewnością nim jest. To ciekawa, osobista książka, która może być ekscesem w artystycznych działaniach autora, a może zwiastować kolejne, bardziej już może fikcjonalne dzieła. Kibicuję, bo Frymorgen ma oko i język, pytanie czy potrafi – i czy będzie chciał – zbudować inny świat, niż ten, który powidokami odkłada mu się w głowie od dzieciństwa.
Zajrzyjcie chociaż, warto.
Wojciech Szot